sobota, 20 sierpnia 2016

Cudzoziemki w krainie malarza

Diego Rivera, Cargador de Flores, 1935;
źródło: www.museoreinasofia.es
„Wciąż cię widzę w niewypastowanych butach, w starym kapeluszu o szerokim rondzie, w wymiętych spodniach, widzę twoją monumentalną postać, twój brzuch, zawsze cię wyprzedzający, i myślę sobie, że absolutnie nikt nie mógłby z takim dostojeństwem nosić równie wygniecionego ubrania”[1] – taki portret Diega Rivery, meksykańskiego malarza muralisty, daje Elena Poniatowska w miniaturowym zbiorze fikcyjnych listów Angeliny Beloff, jego pierwszej żony, rosyjskiej malarki uczącej się i tworzącej w Paryżu. Drugą żonę Rivery, Lupe Marín, Meksykankę o hiszpańskich korzeniach, będzie śmieszyła ta jego nieatrakcyjna aparycja, „brzuszysko, opadające skarpety, brudne buty, przykrótkie spodnie, kapelusz z obwisłym rondem i laska z Apizaco”[2]. Dla Lupe Diego był największym na świecie malarzem, niekoronowanym królem Meksyku, legendą, symbolem i… wielkoludem na niekończącej się diecie. Frida Kahlo, trzecia żony Rivery, nazywała go Brzuchalem i, uważając za geniusza, umniejszała swój talent, gotowa – jako malarka – żyć w cieniu męża. Wszystkie cierpiały z powodu niewierności Rivery, jego licznych i głośnych romansów, lecz podziwiały jego kreatywność, niespotykaną charyzmę i radykalne poglądy polityczne. Każda mogłaby zawtórować Angelinie Beloff: „bez ciebie nic nie znaczę, moją wartość określa uczucie, jakie do mnie żywisz, a dla innych istnieję na tyle, na ile ty mnie kochasz”[3]. A jednak z czasem uwolniły się od jego wpływu i, przynajmniej jako artystki, podążyły własną drogą.

Dzieli nas Atlantyk – Angelina
Diego Rivera, Portret Angeliny Beloff, 1909;
źródło: www.wikigallery.org
Dla Angeliny Beloff pisanie listów do Diega było próbą utrwalenia przeszłości, a gdy nie otrzymywała odpowiedzi od męża, który opuścił Paryż dla Meksyku, stanowiły pożegnanie ze wspomnieniami o dziesięciu latach związku. Jej osamotnienie, zmagania z niemocą twórczą i świadomością porzucenia przez człowieka, którego nie przestała kochać, a który już układał sobie życie z inną, brzmią niekiedy jak lament i wołanie o pomoc, zwłaszcza gdy prześladują ją obrazy Dieguita, zmarłego synka. Angelinę nękają ślady minionej obecności Diega, a mimo to lęka się, że z czasem znikną. Wyznaje: „Nie chciałam zdjąć twego kitla z gwoździa koło drzwi, bo ciągle jeszcze zachowuje kształt twoich ramion i jednego boku. Nie mogłam go poskładać ani otrzepać z kurzu w obawie przed tym, iż nie odzyska poprzedniego kształtu i w końcu zostaną mi w rękach łachmany”[4].

niedziela, 14 sierpnia 2016

Mąż w domu – ból szczęki

Jan Wildens (1854/1856-1653), Eden;
źródło: commons.wikimedia.org
Dlaczego człowiek przesypia noc? Czemu psy nie znoszą kotów, a koty polują na myszy? Jakie zwierzę żyje w ogniu? Dlaczego żaba nie ma zębów, wężowi brakuje nóg, a kret nie toleruje światła? Między jakimi chmurami chroni się księżyc? W bogatej i pod wieloma względami wyjątkowej kulturze żydowskiej, zwłaszcza w tradycji ustnej, znajdziemy odpowiedzi na najdziwniejsze pytania. A zatem: człowiek sypia w nocy, aby świat mógł się zregenerować i za dnia obdarzyć go tym, co ma najlepszego. Koty polują na myszy z zemsty, bo mimo że u zarania dziejów darzyły się przyjaźnią, mysz okazała się nielojalna, oczerniając kota przed Bogiem. W ogniu żyje salamandra – nie lęka się płomieni, gdyż jest na nie odporna. Gdyby kret mógł wychodzić na pełne słońce, byłby panem wszelkiego stworzenia, żaba nie ma zębów, aby nie zagrażała ludziom, nogi pozwoliłyby wężowi dogonić każdą istotę i uśmiercić ją. Anan i Arafe to chmury, między którymi mieszka księżyc.

Maurycy Gottlieb (1856-1879), Salome;
źródło: wolnelektury.pl/
Przysłowia żydowskie, aszkenazyjskie i sefardyjskie, mówią o wszelkich aspektach życia. O codzienności i świętowaniu, o małżeństwie, dzieciach, synowych skłóconych z teściowymi, o związku człowieka z naturą oraz o wielkich miastach i typowych dla nich zachowaniach ludzi. Na przykład o przesiadujących w oknach pannach, które przyglądają się bezmyślnie przechodniom, zagadują sąsiadów, chwalą się nową fryzurą albo suknią, zapominając o nakazie skromności i obowiązkach w domu. Natomiast zagadki zadawano podczas świąt, nadając im formę metafor, akrostychów, misternych wierszy. Każdą ucztę urozmaicały „dobre zagadki stołowe”[1], dowcipne i przewrotne (choćby: „Piecz ją z jej bratem, włóż do ojca, zjedz w synu, a następnie popij ojcem”[2]). Były ważnym elementem podań żydowskich i mitów, które – jak wszelkie opowieści tego rodzaju – dociekały sensu istnienia świata, przechowywały pamięć o dziejach narodu, definiowały dobro i zło, łącząc prawdę ze zmyśleniem. Zawierają mnóstwo uniwersalnej mądrości i humoru.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Domki dla ludzi z wyobraźnią

Przyjaciele, seria trzecia, odcinek 20;
zdjęcie z: www.pinterest.com
Marzyłyście kiedyś o domku dla lalek? Zwracam się do pań, choć jeśli przypomnimy sobie serial „Przyjaciele”, panowie też czasem mają z takiego domku uciechę, zwłaszcza gdy jest dziełem kogoś tak szalonego jak Phoebe Buffay. Domek, który sam puszcza bańki mydlane i w którym nic nie jest zakazane, bo można w nim palić kadzidełka, mieć ducha na strychu i gigantycznego psa stróża na podwórzu, byłby spełnieniem marzeń każdej dziewczynki, dużej i małej. Domek Moniki Geller też jest piękny, lecz należy do kategorii stylowych, z drewnianą podłogą, dywanikami i tapetą w różyczki – przesyca go wiktoriańskie dostojeństwo. Dzięki obu domkom Monika, Rachel i Phoebe przypominają sobie czasy dzieciństwa i, chyba nieświadomie, wchodzą w role dorastających dziewczynek. Są spontaniczne, samolubne, rozkapryszone – i puszczają wodze fantazji.

Przyznaję, że jestem fanką „Przyjaciół”. Ale musiałam sama trafić do świata domków dla lalek, by uświadomić sobie, jak łatwo się zapomnieć, gdy ma się na wyciągnięcie ręki miniaturowe pokoiki, piece kaflowe, stoliki i krzesełka jak dla Calineczki, i filiżanki mniejsze od paznokcia. W warszawskim Muzeum Domków dla Lalek można spędzić niezapomniane chwile, zagubić się w wykonanych z pietyzmem i znajomością rzeczy salonikach secesyjnych, kuchniach zielarek, klasach lekcyjnych, sklepach bławatnych i aptekach sprzed kilkudziesięciu i kilkuset lat (daję głowę, że Eliza Pohorecka byłaby taką apteką co najmniej zachwycona). To czysta magia – świat, do którego wkracza się drogą jak do Narnii, by znów poczuć się dzieckiem (kto pamięta, jak rodzeństwo Pevensie, nie wychodząc z domu profesora, znalazło się w narnijskim lesie?).

Zapraszam na krótką relację z wizyty w Muzeum Domków dla Lalek w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Ach! A idąc tam, niech dorośli pamiętają, że jeśli przyznają, że czasem czują się dziećmi, dostaną w prezencie zniżkę na bilety.

sobota, 6 sierpnia 2016

Roztapiam się w słońcu – Astrid Lindgren „Dzienniki z lat wojny 1939-1945”

Babcia pierwsza z lewej,
zdjęcie z czasów drugiej wojny światowej
Wyrosłam na opowieściach o drugiej wojnie światowej. Na wspomnieniach babci, łączniczki w Batalionach Chłopskich, oraz dziadka, żołnierza Armii Krajowej. Dla nich tamten okres jeszcze po kilku dekadach od zakończenia działań zbrojnych był żywy. Utkwiły mi w pamięci historie mrożące krew w żyłach i zabawne, pełne zdumiewającego jak na temat humoru, dzięki czemu okupacja zyskała w mojej wyobraźni wielowymiarowość, o którą trudno we współczesnych panegirykach. Było w nich coś z „Kanału” Wajdy, trochę z „Zezowatego szczęścia” Munka i sporo z „Kolumbów. Rocznik 20” Bratnego. Babcia przenosząca nielegalną bibułę w tak ciężkich walizkach, że aby jej pomóc, zatrzymało się auto niemieckiego oficera, który grzecznie zaprosił ją do środka, i choć wymawiała się bardzo dobrym, jeszcze przedwojennym niemieckim, nie było rady, z duszą na ramieniu i miną pokerzystki wsiadła, przejechała kilkanaście kilometrów, podziękowała i wysiadła u celu. Dziadek podczas akcji albo ukrywający się tuż po wojnie gdzieś w mazowieckich lasach. Miałam w domu uczestników i świadków zdarzeń przełomowych dla Polski i świata, i wielu nie tak istotnych, choć dla nich ważnych. Słyszałam o głodzie, strachu, poczuciu bezradności, o partyzanckich przysięgach, getcie w Otwocku, wywózkach na roboty do Niemiec, których mój sprytny i pomysłowy dziadek uniknął kilkakrotnie. Dla dziecka, jakim wówczas byłam, miało to jednak bardziej posmak przygody, zwłaszcza historie babci, która zręcznie budowała klimat, niż było świadectwem.

okładka książki z:
http://nk.com.pl/
Dlatego lektura „Dzienników z lat wojny 1939-1945” Astrid Lindgren wydała mi się intrygującym dopełnieniem wiedzy o tamtych czasach. Dzienniki napisane przez Szwedkę, która sześć wojennych lat spędziła w jednym z nielicznych neutralnych krajów, choć każdy dzień odczuwała boleśnie, głęboko, solidaryzując się z narodami wplątanymi w światowy konflikt, stanowią dowód, że wojna dotknęła wszystkich: ofiary, katów i stojących (z pozoru) z boku. W dodatku to dzienniki autorstwa wybitnej pisarki, której książki zaliczam, i nie jestem wyjątkiem, do ukochanych, najdroższych, najbardziej wzruszających, choć tak prostych, że śmiem twierdzić, iż właśnie w prostocie tkwi ich siła. Miałam przyjemność przeczytać zdumiewającą książkę, przesiąkniętą uniwersalnym humanitaryzmem, afirmacją życia, humorem (trochę w stylu mojej babci) i nadzieją, mimo że „pokój nie jest niczym pewnym”[1]. Nigdy.