źródło okładki: nk.com.pl |
„Morze Trzcin”, drugi tom dylogii „Księga życia
Hili Campos”, ukaże się 19 września. Tym razem akcja przenosi się do Zamościa. Dla
tych, którzy czekają na tę premierę, przygotowałam niespodziankę – fragment szóstego
rozdziału. Znajdziecie go również tu: fragment Wyd. Nasza Księgarnia
Mamy zatem rok 1602…
Nad Zamościem istotnie czuwała jakaś miłosierna siła. Wraz z nastaniem mrozów czarna śmierć opuściła najpierw miasto, potem przedmieścia, choć na odchodnym zebrała ostatnie żniwo. Ci, którzy schronili się przed morem na prowincji, teraz z ulgą, ale i ze strachem o los bliskich wracali do porzuconych domostw. Ci zaś, którzy jak my, nie bacząc na zagrożenie życia, zostali w mieście, jawnie dawali wyraz szczęściu i dziękowali Bogu. A każdy po swojemu i jak go nauczono: chrześcijanie w kolegiacie lub u franciszkanów, Ormianie w swoim drewnianym kościołku, my w synagodze.
Ponieważ z nastaniem zimy co słabszych
prześladowały kaszel i gorączka, Dawida próżno by szukać w domu, bo od świtu
pomagał chorym. Tymczasem Szikma przeniosła się do kuchni na parterze za
kantorem, przy wielkiej izbie z oknami od strony dziedzińczyka. Kazała parobkowi
znieść skrzynię z ziołami i odtąd warzyła nalewki, ucierała maści, mieszała
mikstury.
Wkrótce zyskała rozgłos. Widziano w niej
niewiastę wtajemniczoną w sekrety ludzkich słabości, w tajniki duszy i serca, a
jako że człowiekowi najtrudniej powściągnąć uczucia (albo się do nich zmusić),
najróżniejsi nieszczęśnicy prosili ją o zioła a to na rozbudzenie namiętności,
a to na poskromienie żądz. Ale w sekrecie lub pod jakimś niewinnym pretekstem
przychodziły kobiety z przedmieść i spoza miasta, i błagały o mikstury
spędzające niechciane płody. Ryzykowały skórą, gdyż wykryte i osądzone
niechybnie położyłyby głowę pod katowski topór. I Szikma mogła podzielić ich
los. Mimo to nie słuchała przestróg. Wierzyła, że sprzyja jej szczęście.
Jakoś przed Świętem Świateł odwiedziła
ją niespodziewanie Róża Balejowiczowa, żona Auksentego Balejowicza, znanego z
zacności ormiańskiego kupca, który w kramie na Wielkim Rynku handlował
przyprawami i złotem. Wieść niosła, że z Róży niewiasta cnotliwa i pobożna. Obnosiła
się z wiarą w moc chrześcijańskiej modlitwy i trzymała ze swoimi, z dala od
nas, mieszkańców żydowskiej ulicy. Stawała nieraz za ladą w mężowskim kramie, a
ponieważ była zadziorna i popędliwa, ten kram – z nią pośrodku, z jej krągłym,
lśniącym jak od oliwy licem, śmiałymi oczami, ustami, które nie zwykły milczeć,
wreszcie z obfitym, ujętym w karby tureckiego jedwabiu ciałem o kształcie
miękkiej i przejrzałej gruszki – stanowił nieporównywalne z niczym widowisko.
Ale tego dnia jakby nie była sobą. Zafrasowana
przycupnęła w kuchni Szikmy na skraju skrzyni przykrytej kilimem. Przy świecach
płonących w pozłocistym lichtarzu i w oparach dusznych aromatów ziół swe żywe,
ruchliwe dłonie, z których kapało złoto, splotła na obfitym brzuchu. Spoczywały
tam nieruchomo niczym ptaki spętane sznurem.
Zwilżyła wargi językiem. Chwilę szukała
posmaku otaczających ją zapachów, które przylgnęły do jedwabiu i do skóry.
– Córkę wydaję za mąż – rzekła przez
ściśnięte gardło.
Pokiwałyśmy z Szikmą głowami i
czekałyśmy, aż kupcowa wyzna, z czym przyszła. Róża rozplotła dłonie, te zaś,
odzyskawszy swobodę, wystrzeliły w górę. Każdy gest ciągnął sznureczek słów.
– Od przeszło roku Iwaszko Owaniszowicz
przychodził do mojej Barbarki w konkury – powiedziała Balejowiczowa. – Nie przypadł
jej do serca, nie naciskałam więc, żeby go przyjęła, choć sprzyjał mu mój mąż. Ale
go przekonałam, że panna z niej niebiedna i tak urodziwa jak rzadko która,
niech powybrzydza, póki nie znajdzie się lepszy. Stanęło na moim. Byłam rada,
bo z Iwaszki gwałtownik i okrutnik, a co gorsza wdowiec. Ale któregoś dnia mąż
wrócił z wiosennego targu z zapowiedzią, że Barbarkę oddamy Iwaszce tej zimy. Spytałam,
po co jej raptus. Zżymał się, lecz nie na Iwaszkę, a na mnie i na Bogu ducha
winną Barbarkę. Aż rzekłam: niech będzie po twojemu. Latem narzeczeni wymienili
pierścienie, spisaliśmy krorong*. A chociaż Barbarka
wnosi w wianie okrągłą sumkę, Iwaszko musiał ją oprawić* na swoim domu i na tym młynie,
co stoi na Lwowskim Przedmieściu. Odtąd słał jej podarki: koszule z
cieniutkiego płótna, tureckie i adziamskie*
tkaniny, haftowane złotem trzewiki, rodzynki, migdały, wonne korzenie i cudnej
roboty zwierciadło, a ona, wdzięczna za pamięć, też odpłacała się godnie. Własnymi
rączkami zagniatała ciasto na struclę, którą go częstowała, wyszywała dla niego
chustki. Ale bladła mi z dnia na dzień i nikła w oczach. Spytałam więc, czy go
miłuje, bo choć okazuje mu serdeczność, pęka mi serce, gdy widzę, jaka jest
biała na liczku. Inna pewnie wyznałaby prawdę, a ta tylko zaciskała usta albo
mówiła, że blednie ze szczęścia. Ślub w karnawale. Mnie zaś gniecie w dołku, że
jestem złą matką i że nie ratuję córki przed nieszczęściem. A wczoraj o niej
śniłam. Była martwa, bez kropelki krwi, jakby oprószona mąką. Przyszłam więc
prosić o pomoc…
Szikma słuchała w milczeniu. Emanowała siłą,
przenikliwe oczy zaszły połyskliwą mgiełką. Budziła podszyty strachem respekt
przed tym, co prastare. Z istnienia takich sił zdawałam sobie sprawę w Wenecji,
gdy ruszałam w taniec dla uczczenia żydowskiego karnawału. Czułam wtedy
obecność tego, co pradawne i czemu niebezpiecznie jest ufać, chociaż nęci.
Bratowa wstała z krzesła. Odtąd, zamiast
stąpać, jakby płynęła na wonnych oparach lilii i anyżu. Ważyła, odmierzała
szczypty, wykonując dłońmi płynne, koliste ruchy, aż mieszanka suszu była
gotowa.
– Dajcie to córce, gdy siądzie z Iwaszką
do stołu – powiedziała. – A potem jemu. Dosypałam startego na proch
rozchodnika, wkrótce więc obdarzą się stałym uczuciem i nie spojrzą na inną ani
na innego. Chyba że jedno pomrze, bo tylko wtedy przeminie miłość wywołana
tajemną mocą roślin. A Barbarka niech nie zdejmuje tego naszyjnika…
Wyjęła ze skrzyni mieniące się
niebieskie szkiełka, mówiąc, że to potężny amulet, ochrona przed złym okiem,
trucizną i raptownym zgonem. I choć radziła, żeby Iwaszce patrzeć na ręce,
dodała ze smutkiem, że trudno odwrócić bieg losu.
***
Tamtego roku przepych zimy objawił się
tuż przed Świętem Świateł, w miesiącu kislew. Niespodziewanie krótkie i
brudnoszare dni odmieniła biel, a miasto doświadczyło cudownej metamorfozy. Przeistoczyło
się w przestrzeń o luźnej, jakby iluzorycznej formie. Wszystko w nim było
zmienne, ruchome, niczym wyjęte ze snu. I tylko niebo, jak raz wprawiony w ruch
mechanizm, nad którym czuwa Pan wespół z miłującą ład i harmonię naturą, trwało
na swoim miejscu. Ale i ono podlegało prawom innym niż latem, bo wiry gwiezdne,
iskry księżycowego światła i stalowoszare chmury wojowały nieustannie o władzę
nad firmamentem. Ścierały się na kształt kół zębatych i przekładni olbrzymiego
werku* albo niczym
nieprzeliczone ruchome części astrarium o zwielokrotnionych tarczach,
wychwytach i śrubach obracających się z chrzęstem i bez spoczynku. Aż po kres
świata.
Ta niebiańska machina, bez wątpienia
dzieło geniusza, była niepojętą konstrukcją. Odtwarzała ewolucje planet, ruchy
Słońca i Księżyca, więc spoglądaliśmy na nią jak na spektakl. Podziwialiśmy arabeski
z gwiazd, lisią czapę księżyca, kształty płatków śniegu ślizgających się na
falach zmrożonego powietrza oraz ciszę westchnień, szelestów, szeptów ginących
w zaspach. Porównywaliśmy je do tego nieba, którego marne skrawki lewitowały
nad weneckim gettem i tym bardziej, w zdumieniu, zachwycie i z lękiem,
spozieraliśmy na nie przez uchylone okna.
Śnieg nadał miastu kształt ułudy. Wzrok gubił
się wśród rantów złagodzonych puchem, pobielonych zaokrągleń, cienistych
zakamarków. Z upodobaniem śledziliśmy ich płynną srebrnobiałą formę, a także wąziutkie
ścieżki ścigające brodzących w zaspach ludzi. Gdyby więc spytano mnie, czy
pokochałam Zamość, odrzekłabym, że zakorzenił się i umościł w moim sercu obraz
zimowego nieba, przeczystego śniegu i bladego światła chanukowych świeczek.
Te świeczki paliliśmy przez osiem dni
dla uczczenia triumfu Machabeusza nad Antiochem i upamiętnienia oczyszczenia
zbezczeszczonej Świątyni. Oraz tego, że choć obrócono ją w pustkowie porośnięte
trawą, odrodziła się z ruiny. Urządzono ją sprzętami ze złota, zapalono
świeczniki, na ołtarzu spalono wonności, na stole położono chleby, o czym
ojciec czytywał nam z Flawiusza. Zapominaliśmy więc o mrozie i zimie, zwłaszcza
że służki paliły w piecach. Rozgrzane żarem szkandele* wsuwały ostrożnie w wychłodzone
za dnia pierzyny z gęsiego puchu, dbając, żeby nie zaprószyć ognia.
Świat wokół domu jakby się skurczył. Życie
przeniosło się do dusznych, na pół widnych wnętrz, do ciepłego, bezpiecznego
azylu. Było trwaniem w murowanych ścianach izb, z wyprawami w zaspach do łaźni,
synagogi, rzadziej do kramów, bo dzięki zapasom mogliśmy do woli grzać się przy
ogniu i gorącej strawie. Gdy śnieg gęstą zasłoną okrywał Rynek Solny, dziedzińczyk,
uliczki skrzyżowane na kształt pól szachownicy, grzęźliśmy w spowolnionym
czasie. I tylko dzwony zamojskich świątyń, ich natarczywe nawoływanie, niosący
się od domu do domu zew, przypominały nam o porankach i zmierzchu. Nic więc
dziwnego, że w owym czasie każda awantura przekupek czy najbłahsze zdarzenie
rzucało się w oczy. Zwłaszcza tym, którzy nabrali przyzwyczajenia spozierania
na miasto przez okna.
Nabrałam go i ja, więc nie umknęła mi z
pozoru niewinna scenka. Nieopodal kamienicy obok znajomo wyglądającego
młodzieńca w czarno-brunatnym odzieniu stała dziewczyna w błękitach i
karmazynach. Z nimi ormiański tłumacz, którego miejscowi kupcy najmowali dla
lepszego porozumiewania się z przybyszami z Turcji. Mimo że sypał śnieg,
poznałam Miriam i bratanka aptekarza. Spotkanie – krótkie, lecz niestosowne –
wzbudziło moją czujność, postanowiłam więc przestrzec dziewczynę, że ludzie
wezmą ją na języki.
Tamtej nocy nawiedził mnie też
niepokojący sen. Stanowił echo trwożących myśli, że to, co nieprawdopodobne,
zdarzy się ponownie. Ostrzeżenie padło z ust zmarłej matki, która kazała mi
spojrzeć na zmąconą toń stawu. Miejsce było nieznajome, mimo to wiedziała, że
kto zanurzy się w wodzie, zginie w wirach i rzęsie wodnej. Raptem niedaleko
brzegu, na skraju połaci tatarskiego ziela, wypatrzyłam Miriam. Oddalała się,
krzyknęłam więc, żeby zawróciła i była ostrożna. Wówczas sen się rozwiał.
Rankiem poszłam do Miriam. Tkała,
pochłonięta pracą. Malowała na tkaninie dziesiątkami barw, zacierając granice
między nimi. Tworzyła iluzję świata. Liście i gałązki na gobelinie jakby
drżały. Pierś biegnącej panny unosiła się i opadała. Wiatr przeczesywał jej
rozplecione włosy, igrał ze zwiewną szatą, z pióropuszami traw. Dziewczyna pierzchała
przed grozą, ta zaś, wciąż nieutkana, miała spłynąć niebawem na gobelin spod palców
Miriam.
Gdy spytałam ją o spotkanie z bratankiem
aptekarza, z niechęcią odsunęła się od krosna.
– Wywołał mnie przez tłumacza – odparła.
– Poszłam z ciekawości, ale byłam dla niego chłodna, bo poznałam go tego dnia,
gdy zgubiłyśmy się z Nursen. Był ze studentami, którzy zastąpili nam drogę. Trzymał
się z boku i pewnie dlatego utkwił mi w pamięci. Ukrywałam to, żeby nie
poróżnić twojego ojca z aptekarzem. Wczoraj chciałam mu rzec, co myślę o takich
jak on, ale mnie ubiegł. Wyznał, jak dręczy go sumienie, że się za mną nie
ujął. Wybaczyłam mu, bo mnie o to poprosił, nie mam jednak pewności, czy można
mu ufać, więc go unikam.
– I słusznie – powiedziałam. – Uważaj na
ludzi, których słowa zaprzeczają czynom.
Objęłam Miriam, przezorność tłumacząc
obawą o jej przyszłość. Byłam widać przekonująca, bo obiecała rozwagę.
***
Na targ jesienny ściągali do Zamościa włóczędzy
i żebracy, i zostawali do wiosny. Żywili się u zamożnych mieszczan, chętniej
kołacząc do chrześcijan. Ale kiedy im tam nie otworzono, co zdarzało się
rzadko, nie gardzili naszym jadłem. Ponieważ życie człowieka trudno nazwać
życiem, gdy zależy od cudzego stołu i gdy się ma jedną koszulę, przyjmowaliśmy
ich, bo mieliśmy przecież pełne garnki, oni zaś jadali chleb z żołędzi albo ze
słomy.
Przesiadywali w kuchni Szikmy, grzejąc
się przy ogniu. Było ich dwóch: w kożuchach z naderwanymi pągwicami* i w złachmanionych czapach. Dziadowską
tułaczkę zaczęli z nadejściem wiosny na Rusi, lato spędzili we Lwowie, jesień i
zimę w Zamościu. Zwaliśmy ich Obolewcem*
i Kołozębem*, bo jeden, z
urodzenia mańkut, lewą ręką zabawiał dzieciarnię zmyślnymi sztuczkami, drugi
zaś miał krzywe, poczerniałe zęby. Niekiedy wydawało się, że wiekiem równi są
ojcu, ale częściej sprawiali wrażenie młodszych. Za gościnę, strawę parującą na
drewnianych miskach i za pachnące pajdy chleba odpłacali opowiastkami. Od lat
nigdzie nie zagrzali miejsca, włócząc się po jarmarkach. Zbratani z ludźmi
gościńca, o nich rozprawiali najchętniej.
Bo kogóż tam nie było! Wędrowni kramarze,
obraźnicy ze świętymi dla chrześcijan obrazami, gońcy z pilnymi pismami,
niedźwiednicy z niedźwiedziami nauczonymi tańca i służenia przy stole w
przesławnej akademii smorgońskiej. Oprócz nich linoskoczkowie, kuglarze,
muzykanci, miasiarze* z Litwy,
konowałowie z Rusi, uwolnieni cudem jeńcy tureccy, handlarze niewolników, dawni
galernicy, wydrwigrosze, szulerzy. Ale najliczniejszą grupą szli żebracy i o
nich słuchałyśmy najczęściej, dziękując Panu, że z nas ludzie osiadli.
Te opowieści niczym ojcowskie księgi
miały cudowną moc przenoszenia nas do odległych i nieznanych miejsc. Noga za
nogą, w skwarze albo podczas niekończącego się deszczu, wędrowałyśmy więc w
wyobraźni, podziwiając niespotykane gdzie indziej dziwy i drżąc na myśl o
niebezpieczeństwach. Dzięki wymowności Obolewca to, co powszednie, stawało się
baśnią o miastach, kramach, jarmarkach, pałacach, pozwach sądowych,
mężobójstwach, dzieciobójczyniach i luźnych ludziach*. Nikt nie wiedział więcej od
niego o karczmach i karczmarzach, miejscowych weselach, nagłych i tajemniczych
zgonach. O przepowiadaniu pogody z kształtu chmur, ptasiego śpiewu, rosy i z
zachodu słońca. Gdy więc przez kaszę albo mleko prześwitywało denko talerza,
dokładałyśmy więcej, żeby opowieść dobiegła końca właściwym dla niej rytmem.
Niektórych kłuła w oczy nasza
szczodrość. Zapewne dlatego, że sami jej zaniechali, sparzywszy się, gdy
żebracy, zamiast wdzięcznością, odpłacali kradzieżą srebrnych łyżek,
rzeźbionych pucharków czy miedzianych garnków, co po chrześcijańskim nowym roku
przytrafiło się Mojrze i Ormiance Jaroszowiczowej. Ale nie nam.
Niebawem odbyło się wesele Barbarki
Balejowiczówny i Iwaszki Owaniszowicza. Ponieważ resztki ze stołów rozdzielono
między służbę i żebraków, Kołoząb, czuły na historie ze szczęśliwym finałem,
rozwodził się przy nas nad zaślubinami. W oczach panny młodej widział szczery,
choć stłumiony skromnością afekt, w oczach pana młodego namiętne miłowanie.
– Barbarka, czarnobrewka jak matka,
wiotka niczym młoda brzózka, wystąpiła w diamentowej koronie, złocistej
powłóczystej szacie i w haftowanych srebrem trzewikach, za które narzeczony
zapłacił dwieście złotych – powiedział. – Iwaszko zaś prezentował się niczym
ormiański książę w podszytym sobolami kontuszu ze złotymi guzami i w butach
wyszywanych złotem. Żeby parze nie brakowało w przyszłości powodzenia i
ludzkiej życzliwości, częstowano gości winem i wykwintnym jadłem. Ale strojnością
szat i wystawnością święta małżonkowie rozdrażnili władze miasta i
mieszczaństwo przeciwne nadmiernemu obnoszeniu się z bogactwem. Po cichu, z
zawiścią, ludzie sarkali na ten brak umiarkowania.
W Zamościu trudno było ukryć coś przed
sąsiadami, szeptano więc też zazdrośnie o krorongu. Na dowód, że spisano w nim
skarby, Kołoząb wymienił złote łańcuchy, sznury pereł, czapki z atłasu, manele,
zausznice, katanasze*, spinki, złote
koronki, pościel haftowaną jedwabiem, odświętne letniki, płaszczyki, spódnice,
kabaty. Miriam, której przekładałam jego słowa, wykrzyknęła zdumiona, że choć w
Stambule zaślubiny mają królewską oprawę, taki zbytek należy do rzadkości.
– Gdy Barbarkę i Iwaszkę powiedziono do
ormiańskiej świątyni, przypadkiem przechodziłam nieopodal. Przystanęłam, bo rozwiązał
mi się trzewik – powiedziała Szikma. – Młoda para wchodziła właśnie do
kościoła, a za nią lśniła klejnotami ludzka wstęga. Goście, od stóp do głów w seraserach,
muchajerach, jedwabiach nadpływali wartką rzeką, która skrzyła się od złota i
zadziwiających nieregularnością pereł. Ten urzekający widok przywiódł mi na
myśl wspomnienie zaślubin z Rubenem, co wzięłam za dobrą wróżbę. Pomyślałam też,
że choć nie da się uniknąć nieszczęść, zdarzają się dni triumfu, nadziei i
dobra.
krorong, krorunk – kontrakt przedślubny
oprawić – zabezpieczyć prawnie posag
żony
adziamskie – perskie
werk – mechanizm zegara
szkandela – płaskie naczynie mosiężne
lub szklane napełnione gorącą wodą lub żarem, służące do ogrzewania pościeli
pągwica – guzik
obolewiec – mańkut (wg Zenona
Klemensiewicza)
kołoząb – osoba z krzywymi zębami (wg
Zenona Klemensiewicza)
miasiarz – kastrator, człowiek parający
się kastrowaniem zwierząt
luźni ludzie – chłopi, którzy uciekli ze
wsi wbrew prawu
manele – bransolety, ozdoby na rękę
katanasz – rodzaj wierzchniego ubioru
kobiecego
źródło okładki: nk.com.pl |
"Morze Trzcin" jest kontynuacją "Córki głosu".
Jest rok 1597. W chrześcijańskiej Wenecji Żydzi żyją za murami getta, a za przywilej praktykowania swojej wiary odwdzięczają się wiernością wobec Republiki i poszanowaniem jej praw. Kupiec Menachem Campos wypływa do Stambułu na galeonie handlowym. Hila, jego córka, szykuje się do zaślubin, a młoda synowa spodziewa się narodzin upragnionego syna. Los zdaje się im sprzyjać, lecz do czasu, bo gdy z morza nadchodzą tragiczne wieści, żydowską Wenecją wstrząsają pogłoski o tajemniczych znakach - zwiastunach prześladowań i klęsk...
Cos pięknego. Bardzo dobrze się to czyta. Ciekawa fabuła i styl nienaganny. Brawo. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńDziękuję. To bardzo miła uwaga. Pozdrawiam. :-)
Usuń:-) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń