Aby rozpocząć studia na Uniwersytecie
Jagiellońskim, Eliza Pohorecka musiała przekroczyć granicę dzielącą zabór
rosyjski od austriackiego. Jechała więc najpierw Koleją Nadwiślańską z Otwocka
do Warszawy, a stamtąd Warszawsko-Wiedeńską do stacji Granica (późniejsze
Maczki), gdzie przesiadała się w pociąg do Krakowa.
Przekroczenie kordonu było jednak na
przełomie XIX i XX wieku sprawą niełatwą. Przede wszystkim konieczny był
paszport, a przy dłuższym wyjeździe także zaświadczenie naczelnika żandarmerii,
że nie ma przeciwwskazań, aby ów dokument wydać. Paszport kosztował ponad
piętnaście rubli, lecz zazwyczaj należało przygotować drugie tyle na łapówki dla
urzędników.
„Wyjazd bez paszportu lub też na pobyt dłuższy niż dozwolony mógł pociągnąć za sobą karę utraty praw stanu, a po powrocie zesłanie na Syberię”.[1] Po stronie rosyjskiej kontrolowano podróżnych często i traktowano to poważnie, najgorzej jednak było w samej Granicy, gdzie sprawdzano skrupulatnie paszporty, weryfikowano dane osobowe, szukano zakazanej literatury oraz broszur politycznych, rewidowano bagaże.
„Wyjazd bez paszportu lub też na pobyt dłuższy niż dozwolony mógł pociągnąć za sobą karę utraty praw stanu, a po powrocie zesłanie na Syberię”.[1] Po stronie rosyjskiej kontrolowano podróżnych często i traktowano to poważnie, najgorzej jednak było w samej Granicy, gdzie sprawdzano skrupulatnie paszporty, weryfikowano dane osobowe, szukano zakazanej literatury oraz broszur politycznych, rewidowano bagaże.
![]() |
Widok konnych patroli, żołnierzy z
karabinami i żandarmów nie był niczym niezwykłym, gdyż po stronie Kongresówki
strzegli granicy zieloni, czyli wojskowi i celnicy (zieloni od koloru wypustek
na czapkach i ramionach), którym pomagali błękitni – żandarmi i policjanci.
Teren przygraniczny dzielił się na trzy linie: pierwsza biegła tuż przy
granicy, druga mniej więcej kilometr od niej, natomiast trzecia w pasie
kilkudziesięciu kilometrów.
Pociągom na ziemiach polskich wiele brakowało
do doskonałości, a w porównaniu z koleją niemiecką były powolne i niewygodne, o
czym wspomina Bolesław Prus w „Kronikach tygodniowych”. Ponieważ nie należały
do bezpiecznych środków transportu, gazety rozpisywały się o katastrofach
kolejowych, napadach i rozbojach, morderstwach oraz kradzieżach, które
sprawiały, że kolej żelazna była wprawdzie popularnym środkiem komunikacji,
lecz nie ulubionym.
Choć na ulicach Krakowa poruszano się najczęściej pieszo (obowiązywał ruch lewostronny), od 1875 roku korzystano z
omnibusów konnych, od 1881 roku z tramwajów konnych (były dwie linie) i dopiero
od 1901 roku elektrycznych. Oprócz tego jeżdżono dorożkami, w tym jednokonnymi
fiakrami.
Tramwaj konny prowadził siedzący na
otwartym pomoście motorowy (zimą w kożuchu i ciepłych rękawicach). Wnętrze
dzieliło się na klasę drugą z ławkami dla ośmiu pasażerów oraz klasę pierwszą z
sześcioma siedzeniami obitymi czerwonym pluszem; oddzielały je drzwi z
okienkami i żeliwnymi zasuwkami, przez które konduktor sprzedawał bilety (on także
urzędował na zewnętrznej platformie).
W Krakowie główny postój dorożek
znajdował się na Rynku, a oprócz tego na placu Szczepańskim, przy Teatrze
Miejskim i dworcu kolei żelaznej. Dorożki – zwłaszcza nocą – były drogie, taksa
miejska obowiązywała tylko w okolicach Plant i bardziej opłacało się wynająć pojazd
na cały dzień niż na krótko. Od dorożkarza wymagano uprzejmości i grzeczności. Powinien
udzielić informacji o czasie jazdy, jechać najkrótszą drogą, podczas pracy nie
palić tytoniu i nie brać napiwków. Poza tym, jak mówiły odpowiednie przepisy, „woźnica
jest obowiązany przy wynajmowaniu dorożki pokazać zegarek gościowi lub osobie
sprowadzającej dorożkę i podać czas dokładnie w minutach”[2].
Jak było w praktyce? Zapewne nieco
inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będzie mi miło, drogi Czytelniku, gdy podzielisz się refleksjami o moich tekstach. :-)