zdjęcie z: www.pinterest.com |
Wyznaję
szczerze i ze wstydem: we wczesnym dzieciństwie nie przepadałam za czytaniem i
więcej czasu spędzałam na świeżym powietrzu niż nad lekturą. Miłość do książek
wpoili mi rodzice i dziadkowie, konsekwentnie i z uporem wymuszając na mnie
codzienną lekturę. Kiedy mówiłam, że się nudzę, słyszałam w odpowiedzi:
„Poczytaj książkę” lub „Poczytaj rodzeństwu na głos”. Więc czytałam.
zdjęcie z: americanliterature.com |
Moja
literacka odyseja zaczęła się od lektur pierwszoklasistki („Pilot i ja” Adama
Bahdaja – czy jeszcze się to omawia?), czytanych bez większego zainteresowania,
bez przekonania, że warto, z myślami błądzącymi gdzieś za oknem, bo wydawało mi
się wtedy, że dzieje się tam więcej i ciekawiej.
Jednak jakimś sposobem zorientowałam się wkrótce, że nie ma nic lepszego od książek. Podejrzewam, że to zasługa właściwie dobieranych lektur, początkowo głównie baśni, które wręcz pochłaniałam, zachłystując się jednocześnie cudownymi ilustracjami. Pamiętam, jak pewnie całe moje pokolenie, baśnie Ewy Szelburg-Zarembiny albo Andersena (z ilustracjami Jana Marcina Szancera), jakieś legendy z różnych stron świata (najbardziej lubiłam afrykańskie), oczywiście mity. To był niezły początek, gdyż czytanie zbiorów krótkich tekstów zachęciło mnie do sięgnięcia po książki prawdziwe, jak wówczas myślałam, czyli po powieści. Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że moje ówczesne lektury to klasyka literatury dziecięcej i młodzieżowej. Wychowałam się więc na serii o Tomku Wilmowskim, na opowieściach o Ani z Zielonego Wzgórza, na książkach Astrid Lindgren (moja wielka trójka to „Bracia Lwie Serce”, „Ronja, córka zbójnika” i „Mijo, mój Mijo”). Zaczytywałam się Selmą Legerlöf, Markiem Twainem, powieściami Niziurskiego, Edith Nesbit, Ireny Jurgielewiczowej, Janusza Korczaka (seria o królu Maciusiu budzi moją nieprzemijającą sympatię literacką). Czytałam o tajemniczych ogrodach, małych księżniczkach, Pollyannie, dzieciach z ulicy Czereśniowej i Mary Poppins, o Robin Hoodzie, Ivanhoe, o Nibylandii i Alicji w Krainie Czarów… Czytałam tak dużo, aż nadszedł w końcu dzień, gdy usłyszałam w domu: „Tylko czytasz i czytasz, wyszłabyś może na świeże powietrze?”. Cóż. Moi rodzice sami byli sobie winni. ;-)
Jednak jakimś sposobem zorientowałam się wkrótce, że nie ma nic lepszego od książek. Podejrzewam, że to zasługa właściwie dobieranych lektur, początkowo głównie baśni, które wręcz pochłaniałam, zachłystując się jednocześnie cudownymi ilustracjami. Pamiętam, jak pewnie całe moje pokolenie, baśnie Ewy Szelburg-Zarembiny albo Andersena (z ilustracjami Jana Marcina Szancera), jakieś legendy z różnych stron świata (najbardziej lubiłam afrykańskie), oczywiście mity. To był niezły początek, gdyż czytanie zbiorów krótkich tekstów zachęciło mnie do sięgnięcia po książki prawdziwe, jak wówczas myślałam, czyli po powieści. Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że moje ówczesne lektury to klasyka literatury dziecięcej i młodzieżowej. Wychowałam się więc na serii o Tomku Wilmowskim, na opowieściach o Ani z Zielonego Wzgórza, na książkach Astrid Lindgren (moja wielka trójka to „Bracia Lwie Serce”, „Ronja, córka zbójnika” i „Mijo, mój Mijo”). Zaczytywałam się Selmą Legerlöf, Markiem Twainem, powieściami Niziurskiego, Edith Nesbit, Ireny Jurgielewiczowej, Janusza Korczaka (seria o królu Maciusiu budzi moją nieprzemijającą sympatię literacką). Czytałam o tajemniczych ogrodach, małych księżniczkach, Pollyannie, dzieciach z ulicy Czereśniowej i Mary Poppins, o Robin Hoodzie, Ivanhoe, o Nibylandii i Alicji w Krainie Czarów… Czytałam tak dużo, aż nadszedł w końcu dzień, gdy usłyszałam w domu: „Tylko czytasz i czytasz, wyszłabyś może na świeże powietrze?”. Cóż. Moi rodzice sami byli sobie winni. ;-)
zdjęcie z: www.pinterest.com |
Nigdy
nie żałowałam – ani nie żałuję – czasu spędzonego nad książką i zapewne dlatego
nie rozumiem współczesnej młodzieży, a właściwie jej niechęci do czytania.
Przeraża mnie rzeczywistość odarta z magii, jaką miało moje dzieciństwo właśnie
za sprawą książek. Wiem, ile zyskałam czytając, a ponieważ podpowiadano mi
przeważnie książki mądre i piękne, i przeznaczone dla mnie, dziewczynki w wieku
szkolnym, przeraża mnie także fakt, że dziś dzieci sięgają po powieści pisane z
myślą o dorosłych. Albo z myślą o wszystkich. Najbardziej jednak smuci mnie to,
że jeszcze piętnaście lat temu mogłam rozmawiać z moimi uczniami o książkach,
bo je czytali. Dziś doświadczenia czytelnicze sporej części licealistów kończą
się na serii o Harrym Potterze, a później jest już gigantyczna próżnia. Dlatego
nie zgadzam się z powszechnym przekonaniem, że powieści Rowling przypomniały
polskim dzieciom o książkach i czytaniu, bo z moich obserwacji wynika, że była
to zaledwie krótkotrwała moda.
zdjęcie z: www.letteraturadimenticata.it |
Nawyk
czytania nie pojawia się znikąd. Wymaga pomysłowości i pracy rodziców, a jeśli
oni nie czytają, jeżeli nie korzystają z bibliotek, nie kupują od czasu do
czasu książek do domowej biblioteczki, wychowają pokolenie pozbawione
wyobraźni, wrażliwości i głębszej wiedzy o świecie niż ta serwowana przez
telewizję i Internet. A ponieważ zbliża się Gwiazdka, życzyłabym sobie, aby każde
dziecko dostało w prezencie książkę. Mądrą, pięknie wydaną, ciekawą i napisaną dla
młodego czytelnika. Ja w każdym razie już myślę o książkach, które położę w tym
roku pod choinką.
Mnie na szczęście mama od najmłodszych lat przyzwyczajała do czytania i tak zostało do dzisiaj ;)
OdpowiedzUsuńTak właśnie powinno być. :-)
Usuń