sobota, 14 listopada 2015

Hipokrates, morowe powietrze i… kopyto łosia

Bernardino Poccetti, "Sceny z życia szpitala", 1610;
obraz z: it.m.wikipedia.org
Medycy, cyrulicy, aptekarze, akuszerki, olejkarze[1] – oto reprezentanci świata (i półświatka) staropolskiej medycyny. Absolwenci europejskich uniwersytetów albo hochsztaplerzy i szarlatani, doktorzy nauk medycznych lub abnegaci bez elementarnej wiedzy, cudzoziemcy i Polacy ratowali życie, dawali ulgę w cierpieniu, znacznie częściej jednak szkodząc. Ci uczeni powoływali się na starożytne autorytety, na Hipokratesa i jego teorię humoralną (według niej przyczyną choroby jest zmiana proporcji w wewnętrznych sokach czyli humorach człowieka, a więc zmiana w proporcji krwi, żółci, czarnej żółci i śluzu), a także na rzymskiego Galena (przyczyny chorób widział w złych proporcjach płynów, w nieprawidłowościach duszy, w zaburzeniach stałych składników w organizmie), nie odżegnując się jednak od wiary we wpływ ciał niebieskich na zdrowie. Nieuczeni mówili o karze za grzechy albo o celowym roznoszeniu chorób przez podejrzanych włóczęgów, Tatarów, Cyganów, Żydów, czarownice i prostytutki.

Josse Lieferinxe, "Saint Sebastian
Interceding for the Plague Stricken",
 1499;
obraz z: commons.wikimedia.org
Kiedy w 1555 roku w Wenecji odbył się proces inkwizycyjny matki medyka Zuana Battisty de Freschi Olivi, bo zarzucono jej szerzenie bluźnierstw, uczony syn wystąpił przed sądem w roli biegłego, pragnąc naukowo wyjaśnić przyczyny szalonego zachowania starszej wiekiem kobiety. W mowie zaprezentowanej „prześwietnym panom od herezji” powoływał się właśnie na teorie Hipokratesa i Galena: „nieszczęsna już od wielu lat cierpi na poważną dolegliwość, spowodowaną humorami melancholicznymi, doznała bowiem szwanku  na umyśle i przez tę słabość nieskładnie się wypowiada, gdyż wyobraźnię ma zmąconą zepsutymi i fałszywymi obrazami, powstającymi w jej umyśle ze złych waporów i niepotrzebnych humorów, jak określają to lekarze, a raczej ze złego ducha, jak chcą teologowie”[2]. Mówił też: „Moja biedna matka jest lunatyczką i energumenką (…), cierpi na alienację i rozkojarzenie umysłu w zależności od wstępujących i zstępujących kwadr Księżyca, pobudzających złe duchy”[3], a na koniec wspomniał o diable drażniącym i gnębiącym owe złe duchy (demony). Wiara w związek stanu ducha i ciała z położeniem Marsa i Jowisza, zaćmieniami Słońca i Księżyca, pojawieniem się komety lub deszczu meteorytów była powszechna; wierzono też, że wszelkie anomalie astronomiczne przyczyniają się do powstania złych jadów (miazmatów), a te, wdychane przez ludzi, powodują choroby. Obawiano się także wyziewów pochodzących z morza, bagien i wysypisk śmieci, woni miejskich zanieczyszczeń, a nawet mgły i wiatru, zwłaszcza południowego, gdyż zdaniem medyków sprowadzał zarazy.

apteczka i narzędzia lekarskie, ok. 1615;
obraz z: pl.pinterest.com
Morowe powietrze w XVI i XVII wieku wyludniało miasta i wioski, przyjmując formę epidemii, na które, mimo niewątpliwej pomysłowości ówczesnych lekarzy, nie było skutecznego lekarstwa. Chociaż stosowano środki zabezpieczające przed zachorowaniem, a więc upuszczano krew, palono w kominkach z nadzieją, że ogień pokona chorobę, pito napotne nalewki albo po prostu uciekano z miejsc objętych zarazą, dżuma i tyfus plamisty brały górę nad ludzką przemyślnością i zapobiegliwością. A ponieważ oprócz pandemii systematycznie i co mniej więcej dziesięć lat pojawiały się epidemie o mniejszym zasięgu i niższej śmiertelności wśród chorych, ludzie żyli w poczuciu niemijającego zagrożenia.

strój lekarza podczas zarazy;
obraz z: pl.pinterest.com
W miastach opanowanych przez dżumę obowiązywały wydane przez króla lub władze miejskie zarządzenia przeciwmorowe. Zakazywano zatem podróżowania na okoliczne jarmarki, a jeśli ktoś zamierzał opuścić miasto, musiał zaopatrzyć się w ratuszu w paszport zdrowia, czyli dokument potwierdzający, „że dana osoba jedzie ze zdrowego terenu i została sprawdzona przez strażników miejskich”[4]. Jeszcze w XVIII wieku zdarzało się, że miejsca, w których wybuchła epidemia, otaczano palisadami albo kordonem wojska.



Film "Huzar na dachu" (1995)
reż. Jean-Paul Rappeneau
i motyw zarazy:



Czarna śmierć w Londynie;
obraz z: www.pinterest.com
Kto mógł, opuszczał miasta opanowane morem. Szukano schronienia nawet kilkaset kilometrów dalej, czasem we własnym folwarku, czasem w klasztorach albo u krewnych. Ubodzy mieli mniej szczęścia; ratowali życie (z marnym skutkiem), ukrywając się w lasach, opuszczonych sadach, szałasach, na bagnach, w pieczarach albo na polach. Na posterunku, a więc w miejscu objętym epidemią, zostawali lekarze, niektórzy urzędnicy, księża, niekiedy zakonnicy, biedota i ci zamożni obywatele, którzy obawiali się utraty majątku, gdyż „kradzieże w zapowietrzonym mieście zdarzały się nagminnie. Plądrowano nie tylko domy, ale też majątki kościelne i klasztorne”[5]. Dlatego obowiązkiem władz powietrznych (tak nazywano władze miasta podczas epidemii) było zatrudnianie i opłacanie specjalnej straży, która patrolowała ulice i pilnowała mienia pozostawionego przez uciekinierów.

W poradnikach przeciwmorowych medycy doradzali, jak przetrwać dżumę. Przede wszystkim należało stosować lekkostrawną dietę, nie przejadać się, nie przepracowywać, od czasu do czasu przebywać na świeżym powietrzu. Polecano jako najzdrowszy „chleb, najlepiej pytlowy, mięso (zwłaszcza jagnięcinę), a także warzywa, takie jak rzepa, marchewka, kapusta czy pasternak. Poza tym dobrze było mieć w domu m. in. kaszę, groch, masło i olej. Do picia (…) piwo lub wino”[6]. Zakazywano picia wódki.

Pieter Bruegel, "Triumf śmierci",  1562;
obraz z: pl.wikipedia.org/wiki/Triumf_śmierci_(obraz_Bruegla)
Leki staropolskie (także europejskie) mogłyby dziś przyprawić o zawrót głowy, gdyż przypominają środki zaradcze z pogranicza absurdu i magii. Za najbardziej pożądany uważano bezoar, a więc „stwardniałą wydzielinę, osadzającą się w kiszkach koziorożca, kulistą, ostrą w smaku. Środek ten wprowadzili do medycyny Arabowie, skąd (…) dostał się do Europy”[7]. Ceniono też driakiew, cudowne antidotum na wszelkie dolegliwości z jadem żmii wśród wielu innych składników. Polecano kopyto łosia, z którego wyrabiano pierścienie i bransolety zabezpieczające przed padaczką i bólem głowy. Wierzono w moc skóry tura (chroniła przed poronieniami), w skuteczność wódek leczniczych, maści, miodu pitnego, ziół i rtęci. Aby więc wyleczyć zmiany skórne wywołane syfilisem, polecano „nasmarowanie zaatakowanych przez chorobę fragmentów skóry (…) mieszaniną ormiańskiej glinki, octu i olejku różanego. Następnie na miejsca te należało zaaplikować miksturę składającą się z dwóch uncji olejku z wilczomlecza i połowy uncji olejku fiołkowego, po czym obmyć je ciepłym czerwonym winem i owinąć chustą nasączoną masłem”[8]. Brzmi tak sobie, prawda? A wystarczyłaby penicylina…







[1] olejkarze – wędrowni kupcy handlujący ziołami, maściami, lubczykiem, pachnidłami, mydłami;
[2] Riccardo Calimani, Historia getta weneckiego, Warszawa 2002, s. 102.
[3] tamże
[4] Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny…, red. Andrzej Karpiński, Warszawa 2015, s. 39.
[5] Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny…, red. Andrzej Karpiński, Warszawa 2015, s. 41.
[6] Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny…, red. Andrzej Karpiński, Warszawa 2015, s. 57.
[7] Jan Stanisław Bystroń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI-XVIII, Warszawa 1994, s. 456.
[8] Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny…, red. Andrzej Karpiński, Warszawa 2015, s. 124.

6 komentarzy:

  1. Brzmi czasem komicznie, ale częściej strasznie. Ludzie jednak chcieli ratować swoje zdrowie jak mogli. Łatwo sobie wyobrazić jak to wyglądało. Jeszcze dzisiaj słyszymy nie tylko o przypadkach szarlatanerii, ale ludzie znając penicylinę, wolą leczyć się u jakichś dziwnych konowałów... Wyżej zaprezentowana apteczka wygląda jak prawdziwe dzieło sztuki, ale aż przebiega po grzbiecie dreszcz, gdy się pomyśli, że trzeba by się było poddać zabiegowi przy użyciu zademonstrowanych narzędzi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto też pamiętać, że ta dziwaczna medycyna jest poprzedniczką naszej; prawdopodobnie dzisiejsze sposoby leczenia zawdzięczają sporo dawnym. Trafiam podczas lektur o medycynie XVI i XVII wieku na nazwiska światłych, postępowych lekarzy, których spostrzeżenia są bardzo bliskie współczesnym medycznym pewnikom. To niezwykle ciekawe kwestie. :-)

      Usuń
  2. Ludzie z braku wiedzy w desperacji chwytali się najbardziej fantastycznych metod.
    Jak bardzo nie doceniamy postępu medycyny i szczepień. Co spotykało większość dzieci bez szczepionek o tym powinny pomyśleć niektóre dzisiejsze matki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem przeciwniczką antybiotyków i szczepień. Wręcz przeciwnie, uważam się za szczęściarę, bo żyję w czasach, gdy dawniej śmiertelne choroby można wyleczyć szybko i skutecznie. Zaszczepiono mnie na wszystko, na co szczepiono w latach 70. i 80. XX wieku - i bardzo się z tego cieszę. Miałam (i mam) roztropnych rodziców. :-)

      Usuń
  3. Jak pisze Nathan Belovsky w książce zatytułowanej "Jak dawniej leczono", medycy, tacy jak Awicenna, Rhazes, czy Hipokrates wiele objawów chorobowych łączyli z melancholią. Ten rodzaj kłopotów zdrowotnych zwykli leczyć na wiele niewiarygodnych sposobów, tj. choćby przypalanie żelazem, łaskotki, wieszanie żywej świni nad łóżkiem chorego, czy upuszczanie krwi. Biorąc pod uwagę tak niezwykłe zalecenia medyczne pozostaje się jedynie cieszyć z postępu medycyny, jaki dokonał się na przełomie wieków ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opisy równie ciekawych przypadków (i przykładów leczenia) można znaleźć u Jakuba Węglorza w książce "Zdrowie, choroba i lecznictwo w społeczeństwie Rzeczypospolitej XVI-XVIII wieku". Na przykład: jak zabezpieczyć się przed podaniem trucizny przez truciciela ("Weź dużego pająka, obetnij mu delikatnie nogi i to w przeddzień uroczystości św. Piotra i Pawła, zamknij go w łupinie dużego orzecha po wycięciu w nim otworów do oddychania. Tak zamkniętego powieś w spokojnym miejscu. Zawieszony w ten sposób pająk może żyć 3/4 roku. Wreszcie po upływie roku (...) po otwarciu łupiny orzecha i po usunięciu pyłu znajdziesz kamyczek wielkości nasienia konopi. Ten kamyk noszony w pierścionku na palcu zwykł powstrzymywać rękę tego, do którego przypija się truciznę", s. 272). Stosowane przez wojewodę ruskiego oraz przez duchowieństwo. Autorem przepisu był ojciec Jan Walowicz, gwardian sokalski. ;-)

      Usuń

Będzie mi miło, drogi Czytelniku, gdy podzielisz się refleksjami o moich tekstach. :-)